PAP: Czy książka "Płomień" to
testament Leonarda Cohena?
Daniel Wyszogrodzki:
"Płomień" z pewnością
jest jego testamentem. Poświęca w nim bardzo wiele miejsca
odchodzeniu, umieraniu, łączeniu się z Bogiem, rozstawaniu się z
życiem, z ludźmi. Robi to w sposób ulotny, mistyczny. Odkąd
Cohen zszedł z góry Mount Baldy z klasztoru zen, w którym
spędził wiele lat, stał się mistykiem, łącznikiem między naszym
światem a wymiarem duchowym. Ta tematyka jest obecna w jego
ostatniej książce i na ostatnich płytach. "Płomień" zawiera
teksty z trzech ostatnich albumów Leonarda, jego późne wiersze,
piosenki z ostatnich lat i po raz pierwszy publikowane fragmenty
notatników Leonarda. W książce jest również twórczość artysty z
kilku dekad, od lat 60. Redaktorzy - razem z Leonardem - z
trzech tysięcy stron notatek wybrali kilkadziesiąt. Można się
spodziewać, że w przyszłości ktoś przystąpi do redakcji
kolejnych niewydanych do tej pory utworów. Cohen ma status idola
- myślę, że w przyszłości będzie zapotrzebowanie na jego teksty.
Adam Cohen, syn Leonarda i producent jego ostatniej płyty, już
pracuje nad nagraniami, które w sposób śladowy, szczątkowy
pozostawił ojciec. Przystąpiono do pracy, żeby stworzyć płytę
pośmiertną.
PAP: Co jeszcze znajdziemy w
"Płomieniu"?
Daniel Wyszogrodzki:
W książce poza
wierszami, piosenkami, notatkami jest bardzo wiele rysunków
Cohena. Miał swój styl, w zabawny sposób rysował autoportrety,
zwykle przed lustrem, bladym świtem. Opatrywał je w niesłychanie
zabawnymi komentarzami. Tych autoportretów w książce jest ponad
70. Cohen w ostatnich latach zaczął się kojarzyć z własnym
stylem graficznym. Na okładce widzimy jego rysunek, bardzo
charakterystyczny. Jest to jedna z analogii między nim a Bobem
Dylanem, który również jest interesującym artystą plastykiem.
Prace Dylana są wystawiane w światowych galeriach i osiągają
bardzo wysokie ceny.
Cohen w swojej twórczości sięga
po kulturę europejską, po nasze dziedzictwo
judeo-chrześcijańskie, odwołuje się do dziedzictwa antycznego,
starożytnej Grecji, Starego i Nowego Testamentu. Bardzo ważna
dla niego była też postać Jezusa. Myślę, że Leonard był nam
szczególnie bliski, ponieważ dobrze go rozumieliśmy. Jego poezja
trafia do nas, jest dla nas zrozumiała. Nie jest tak
idiomatyczna jak teksty Boba Dylana, które są osadzone w
mitologii delty Missisipi, nawiązują do bluesa, słowem - są
bardzo amerykańskie. Myślę, że ta uniwersalność twórczości
Cohena będzie kluczem do jego nieśmiertelności, jako poety i
piosenkarza.
PAP: Wspomniał pan o pobycie
Cohena w klasztorze zen. Jaki wpływ na twórczość Cohena i jego
podejście do śmierci miał buddyzm?
Daniel Wyszogrodzki:
W latach 90. Cohen oddalił się od świata. Spędził około pięciu
lat na górze Baldy w towarzystwie swojego Roshiego (mistrz zen -
PAP). Był jego kucharzem. Cohen stał się pustelnikiem. Mnisi
zgodzili się, żeby miał swój keyboard, więc mógł grać i
komponować. Cohen przez całe życie borykał się z depresją i jak
sam mówił, nie mógł znaleźć właściwego leku. Nie pomagały
pieniądze, sława, kobiety, alkohol, narkotyki. W klasztorze
odnalazł ukojenie i spokój ducha. Z góry wrócił odmieniony.
Widać to wyraźnie w jego twórczości. Stała się nie tylko
bardziej dojrzała, ale bardziej interesująca. Pojawił się aspekt
autoironii, dystansu do siebie. Cohen się okazał niezwykle
zabawnym człowiekiem. W jego wczesnych utworach brakuje tego
poczucia humoru, które pojawiło się po doświadczeniu zen. Myślę,
że Cohen pogodził się ze światem, ze sobą, z Bogiem, nie miał
już wielkich oczekiwań i nie spodziewał się, że na stare lata
stanie się ponownie gwiazdorem, a jego twórczość nabierze
zupełnie nowej energii.
PAP: 7 listopada mijają dwa lata
od śmierci Cohena. Jaki jest świat sztuki bez niego?
Daniel Wyszogrodzki:
Uboższy. Byłem w ubiegłym roku, w rocznicę śmierci Cohena, na
jego grobie w Montrealu. Syn artysty zorganizował dzień
wcześniej wielki koncert, na którym artyści śpiewali jego
piosenki. Byli tam m.in. Sting, Elvis Costello, wielu
kanadyjskich wykonawców. W koncercie uczestniczyło 20 tys.
ludzi. Cohen stworzył utwory, po które ludzie będą sięgać.
Niektóre z nich są zbyt osobiste, inne zbyt idiomatyczne i
hermetyczne, ale napisał też wiele takich, które chyba zawsze
będą w popularnym obiegu. Ktoś kiedyś powiedział, że nie może
sobie wyobrazić świata, w którym nie ma piosenki "Suzanne".
Cohen dokonał rzeczy niezwykłej: mówi się, że taką piosenkę jak
"Suzanne", można napisać raz w życiu, a on napisał dwie. Drugą
jest "Hallelujah", z późniejszego okresu. Nawet gdybyśmy nie
wiem jak kochali jego największe hity, pamiętajmy, że ponad
wielkimi przebojami są te dwa utwory absolutnie kanoniczne,
które każdy zna, każdy słyszał, prawie każdy potrafi zagrać. "Hallelujah"
rozbrzmiewa od północnej Kanady po bieszczadzkie ogniska.
PAP: Znał pan Cohena osobiście.
Jak odczuł pan jego śmierć?
Daniel Wyszogrodzki:
Ostatni raz widziałem się z Leonardem osobiście w Londynie, w
2014 r., dwa lata przed jego śmiercią, ale w 2016 r.
przygotowywałem w Teatrze Starym w Lublinie spektakl, o którym
wiedział i bardzo nas dopingował. To był spektakl "Boogie Street"
oparty na tekstach z jego innej książki, "Księga tęsknoty",
wydanej w Polsce w moim przekładzie. Występowali w nim Renata
Przemyk i Wojciech Leonowicz jako muza i poeta. Podczas pracy
nad przedstawieniem miałem stały kontakt z Leonardem.
Zapraszaliśmy go na do Lublina. ale już wtedy był w bardzo złym
stanie psychicznym i pisał, że żałuje, że nie może go zobaczyć.
Premiera odbyła się pod koniec września, a Leonard zmarł na
początku listopada. Był to ostatni i chyba jedyny projekt
zagraniczny, któremu Cohen asystował w swoich ostatnich dniach
życia.
PAP: W piosence "You Want it
Darker" z jego ostatniej płyty śpiewał "Hineni, Hineni, I'm
ready, my lord". Są to słowa zaczerpnięte Księgi Rodzaju,
Abraham mówił do Boga "Oto jestem, Panie". Wydaje się, że Cohen
był pogodzony ze śmiercią?
Daniel Wyszogrodzki:
Myślę, że był całkowicie pogodzony ze śmiercią, dokonał
rozrachunku ze sobą. Zapisem tego rozrachunku jest m.in. książka
"Płomień", jego ostatnie piosenki i wiersze. W "Płomieniu"
bardzo dużo pisze o śmierci, ale nie chciałbym, żeby to
odstraszało czytelników, bo obcowanie z tą poezją ma charakter
kojący. Przez Cohena przemawia mądrość, doświadczenie. W życiu
prywatnym był taki, jak na scenie, nie było tam żadnej
autokreacji. Kiedy Cohen mówił ze sceny do publiczności, uważnie
dobierał słowa, mówił powoli i zawsze coś ważnego. Dokładnie
taki sam był w kontakcie osobistym. Czy się z nim piło wino, czy
rozmawiało przy kawie, czy podróżowało, bo byłem w trasie z
Cohenem kilka razy, to był przez cały czas ten sam człowiek:
mądry, skupiony, ważący słowo. Nie lubił gadaniny o niczym. To
było piękne, a jednak swoje wypowiedzi przeplatał żartami i
sarkastycznymi uwagami. I kiedy człowiek tak prawdziwy, mądry,
tak oswojony z życiem, wiekowy dokonuje zapisu przejścia z tego
świata na tamten (bo przecież te ostatnie wiersze i piosenki są
pisane w pół drogi), możemy się z tego wiele nauczyć. Jego
twórczość pomaga oswoić się ze śmiercią, co teraz - w czasie
zaduszkowym - jest tym bardziej warte refleksji.