Jacek
Kleyff, który kiedyś napisał „List do Leonarda Cohena”,
w ostatnich latach nie miał o nim najlepszego zdania.
Denerwował go ten głęboki baryton, jakim Kanadyjczyk
wyśpiewywał swoje nowe pieśni. – Ciekawe, czy w domu też
tak mówił: „poproszę ziemniaki” – Kleyff przedrzeźnia
swego mistrza. A potem się uśmiecha: – Od Cohena wiało
ciepłą nostalgią, poezją i co bardzo ważne, prostą
melodią, łatwą do powtórzenia.
Michał Kuźmiński, 30 - letni dziennikarz i fan, też trochę tłumaczący
Cohena, właśnie otwierał najnowszą jego płytę, kiedy
dowiedział się, że bard nie żyje. Znalazł w internecie "Hallelujah".
"I chociaż wszystko poszło źle/ Przed Panem Pieśni
stawię się/ Na ustach mając tylko hallelujah" - mówi na
pamięć.
Mniej więcej w tym samym czasie Maciej Karpiński, pierwszy tłumacz
Cohena w Polsce, próbował sobie przypomnieć, kiedy po
raz pierwszy usłyszał jego piosenki. - Nie mogłem -
mówi. Pamiętał za to, jak niedawno fachowcy naprawiali
mu coś w domu. Po ich wyjściu zauważył, że na półce z
płytami brakuje paru kompaktów Cohena i czteropłytowego
pudełka z tłumaczeniami Macieja Zembatego. - Oczywiście,
że było mi żal, ale też jakoś byłem zbudowany, że
ukradli akurat Cohena. To potwierdza, że ma on w Polsce
status artysty kultowego. Jego słuchacze są jak zakon.
Trochę przekornie można powiedzieć, że umarł wielki
polski poeta, który nigdy nie pisał o Polsce - mówi
Karpiński. I wyciąga z półki cienką książeczkę,
biało-czarna okładka, słaby papier, rozedrgana czcionka,
nad słowami ręcznie dopisane chwyty gitarowe. To
pierwsza wydana broszura z polskimi tłumaczeniami
Cohena. - Wtedy pół Polski śpiewało jego piosenki -
śmieje się.
BARD HIPSTERÓW
ZACZĘŁO SIĘ W 1968 r., GDY WOJCIECH MANN przywiózł z
Londynu singla "Suzanne" i "So Long, Marianne" i
puszczał je w radiowej Trójce, która kształtowała wtedy
muzyczne gusta polskiej inteligencji.
- Cohen był idolem wąskiej grupy młodzieży na kontrze nawet nie do
komunizmu, ale w ogóle do systemu, słuchali go tacy
ówcześni hipsterzy - wspomina redaktor "Newsweeka" Piotr
Bratkowski, wówczas licealista. - Naszym sąsiadem na
Żoliborzu był Jerzy Urban, wówczas ambitny dziennikarz
"Polityki". Kiedyś rodzice zabrali mnie na jakieś party
u niego. Błąkając się po domu, wypatrzyłem płytę Cohena
i co tu dużo mówić, ukradłem ją. Po powrocie do domu
zaraziłem Cohenem ojca. Okazało się, że to artysta
międzypokoleniowy.
Piosenki lokatora nowojorskiego Chelsea Hotelu pozostałyby pewnie
znane jedynie garstce fanów, gdyby nie duet Maciej
Karpiński i Maciej Zembaty. Któregoś wieczoru na
początku lat 70. Zembaty zjawił się w mieszkaniu kumpla
ze swoją ówczesną narzeczoną. Nie mieli gdzie
przenocować, więc wszyscy położyli się w jednym pokoju.
Sytuacja była krępująca i nikt nie mógł zasnąć,
gospodarz włączył szpulowy magnetofon. To była płyta
Leonarda Cohena. Zembaty oszalał z zachwytu.
- Jakość była tak beznadziejna, że trzeba było bardzo
blisko prztykać ucho do głośnika, żeby rozróżnić słowa.
Zresztą, nie tłumaczyliśmy wtedy, raczej wyobrażaliśmy
sobie, co on śpiewa - wspomina Karpiński. - Działał na
nas samym tembrem głosu, melodią, nostalgią.
Tak naprawdę dowiedzieli się, o czym są te pieśni,
dopiero parę lat później. Karpiński w Amsterdamie
natknął się na zbiór jego tekstów z akordami na gitarę.
- Było to jakieś pirackie wydanie: szary papier, niemal
ręcznie zszyte kartki - mówi Karpiński. - Ale wreszcie
się dowiedzieliśmy, o czym tak naprawdę są te pieśni.
Zaczęli tłumaczyć. Karpiński znał angielski, Zembaty miał
ucho do języka i umiał śpiewać. Był już wtedy znaną
postacią w środowisku piosenki autorskiej, objeżdżał
studenckie kluby w Polsce. - Nie gwiazdorzył, nie silił
się na własne interpretacje - mówi poeta, tłumacz i
wielbiciel Cohena profesor Jerzy Jarniewicz.- Był
śpiewającym tłumaczem, co dodawało mu autentyzmu. Miał
charyzmę, pasję, dar budowania atmosfery nabożeństwa.
Pamiętam jego koncerty z piosenkami Cohena: były jak
msze. Potrafił przerwać koncert tylko dlatego, że ktoś
rozmawiał, gdy on śpiewał o słynnym niebieskim
prochowcu. - Był rozpoznawalny, śpiewał przecież już w
Opolu, pracował w Polskim Radiu, gdzie miał swoje
audycje - dodaje Piotr Bratkowski. - A jednocześnie był
pupilem KOR - owskiej opozycji, znał się z Jackiem
Kuroniem. To dawało mu bardzo dużą siłę rażenia. A
tłumaczenia Cohena tylko ją wzmocniły.
- Przecież znajomość angielskiego w Polsce lat 70. była
nikła - mówi Jerzy Jarniewicz. - To Zembaty zrobił z
Cohena polskiego poetę, dał mu nowe życie. To on niósł
przesłanie Cohena: pochwałę indywidualizmu i osobności,
swoiste dążenie do wolności. Pięknie pisał o rozpaczy,
braku złudzeń, bankructwie egzystencjalnym. To było
zaprzeczenie komunizmu, w którym wszystko było odgórnie
sterowane, zbiorowe, na rozkaz, na jedno kopyto.
Słuchaliśmy Cohena jako odtrutki na lata 70., na
nachalną propagandę sukcesu, wmawianie nam, że "wkoło
jest wesoło". A przecież każdy wiedział, że wokoło nic
nie jest w porządku.
Stanisław Stabro, wówczas młody poeta i autor wiersza "Dzieci
Leonarda Cohena": Tak naprawdę mało kto znał Cohena po
angielsku. Zembaty to wiedział i starał się być jak
najbliżej oryginałów. Wielu się z tego śmiało, ale to
zapewniało popularność i jemu, i Cohenowi. Dawał młodym
poczucie, że mówi o ważnych sprawach bez mizdrzenia się,
ale też bez egzaltacji.
Momentem przełomowym był program "Pieśni miłości i nienawiści" w
Telewizji Polskiej w 1978 roku. Zaraz po emisji
rozdzwonił się telefon, na który słuchacze mogli
zgłaszać swoje uwagi. Jedni uważali, że piosenki są
nieprzyzwoite, inni chcieli powtórki. Widać zwyciężyła
druga opcja, bo program powtarzano, i to wielokrotnie. -
Wiedziałem, że dzięki naszym tłumaczeniom Cohen trafił
pod strzechy, ale nie zdawałem sobie sprawy ze skali
zjawiska - wspomina Karpiński.
Pod koniec lat 70. w Krakowie zorganizowano nawet festiwal piosenki
Leonarda Cohena. - Przyjechały całe grupy, duety, chóry,
dziewczyny i chłopacy z dużych miast, miasteczek,
jakichś wsi. Jedni go naśladowali, inni interpretowali.
Kiedy pojawił się zespół przebrany za chasydów w
chałatach, z doklejonymi brodami i śpiewali "Hallelujah"
na poważnie, zobaczyłem, że sytuacja wymknęła się spod
kontroli - mówi Karpiński, który razem z Zembatym
zasiadał wtedy w jury.
ŚPIEWAŁ O WOLNOŚCI
-
SŁUCHAŁA GO ELITA, GŁOWNIE W DOMACH, przy
wódeczce, na starych magnetofonach. Czasami ledwo co
było słychać - mówi Stanisław Stabro. - Panował snobizm
na Cohena, jak chciało się być w pewnym środowisku, to
nie wypadało go nie znać. Fakt, Ze Cohen zaczynał od
poezji, potem pisał powieści, a piosenka zjawiła się na
końcu, dodawał mu rysu powagi. Właściwie nie mówiliśmy o
jego utworach, że to piosenki. To były pieśni o
wolności, o potrzebie indywidualizmu. W latach 80. to
była sprawa kluczowa. Przecież nie wszyscy chcieli iść
do kościoła albo do partii. Cohena słuchali wszyscy,
którzy udali się na wewnętrzną emigrację, bo pokazywał,
że można być osobnym, zachowywać niezależność wobec
polityki świata. A na zdjęciach miał nieobecny wzrok,
jak ktoś, kto jest ponad sprawy tego świata.
- Z tymi zdjęciami to była jednak poza - Karpiński
wspomina, jak witał Cohena w 1985 roku na lotnisku w
Warszawie, na pierwszym koncercie. - Kiedy witaliśmy
się, był jeszcze swobodny, ale wystarczyło, że zjawili
się polscy fotoreporterzy i natychmiast przyjął pozę
zamyślonego, nieobecnego poety. Miał to perfekcyjnie
wytrenowane. Właściwie przez cały pobyt nie zdjął maski,
nie dał się przyłapać na uśmiechu.
- To był jeden z pierwszych koncertów zagranicznej
gwiazdy po stanie wojennym, a więc całkowicie legalne
zgromadzenie - wspomina Jacek Kleyff. - Przyszli
wszyscy, bo to była okazja do policzenia się,
zobaczenia, jaka jest kondycja nasza po stanie wojennym.
Do tego ta magnetyczna muzyka i głos. Cohen tchnął w nas
żar, jakąś wiarę, że się uda. On był takim wielkim
czarodziejem, uwodził nas, opowiadał o świecie i
miejscach, o których dużo wiedzieliśmy, choćby
nowojorskim Chelesea Hotelu, gdzie mieszkali Hendrix,
Joplin, The Beatles i inni ...
To wtedy Cohen stał się bardem polskiej opozycji. W odróżnieniu od
wielu amerykańskich bardów nie wchodził w spory
polityczne. Nie był jak Dylan, czy Joan Baez. Ich
pacyfizm, lewicowe zaangażowanie z perspektywy Polski
nie mogły budzić zachwytów. My przecież wiedzieliśmy, co
to znaczy socjalizm - mówi Jarniewicz. - Cohen samotny,
niewchodzący w spory ideologiczny, paradoksalnie był nam
bliższy niż ci rozpolitykowani pieśniarze. Jego
dygresyjna muzyka współgrała z siermiężną szarzyzną
peerelowskiej rzeczywistości, a jego głos wydawał się
mówić w imieniu wszystkich przegranych. Pięknych
przegranych.
Wszedł do polskiej wyobraźni i języka. Mówiło się o czyimś płaszczu
przeciwdeszczowym, że to "słynny niebieski prochowiec"
(aluzja do "Famous Blue Raincoat"). O sytuacji
kryzysowej, że ktoś ma czterdziestkę piątkę przy skroni
i każdy wiedział, że to nawiązanie do popełniającej
samobójstwo Nancy, bohaterki piosenki "Seems So Long,
Nancy". Chłopcy mówili do swoich dziewczyn: "Maleńka,
nie wolno się żegnać w ten sposób", jakby im nucili "Hey,
That,s No Way to Say Goodbye".
- Cohen dla wielu był atrakcyjny jako osobowość, ktoś, kto chodzi
między wielkimi religiami: judaizmem, chrześcijaństwem i
buddyzmem... Ten synkretyzm również dodawał mu
autentyzmu, że szuka swojej drogi, nie jest nieomylny,
tak jak my wszyscy - mówi Jacek Kleyff.
POETA PORAŻKI
W LATACH
90. NIE BYŁO CZASU SIĘ SPOTKAĆ, pić wódkę, gadać
do rana i słuchać tego smutasa - Mówi Bratkowski. - Poza
tym Cohen uwznioślał mężczyznę pokonanego, zdradzonego,
upokorzonego. A lata 90. to kult sukcesu. Nikt nie
chciał być przegrany. Z kogoś, kogo się słucha uważnie,
Kanadyjczyk został sprowadzony do roli jednego z wielu
artystów popowych, autora kilkunastu przebojów, a jego
słynna piosenka "Dance Me To The end of Love" znalazła
się w repertuarze każdej weselnej kapeli.
- Jak dowiedziałem się, że "I,m Your Man" śpiewa
Bogusław Linda w filmie "Sara", to zrobiło mi się słabo
- śmieje się Jarniewicz. - Byłem na koncercie Cohena w
Polsce w 2008 roku, sala na Torwarze była pełna, ale
publiczność raczej wiekowa. Nie mam złudzeń, że młodzi
go wtedy słuchali. Potwierdza to Karol Strzemieczny
(rocznik 1979), z popularnego wśród wielkomiejskiej
młodzieży duetu Paula i Karol. Dla jego pokolenia Cohen
był martwy, sprowadzony do ogniska, wesela, listy
przebojów. - Ale to może się zmienić - zauważa. - W
latach 90. żyliśmy w przekonaniu swoich nieograniczonych
możliwości. Daliśmy się zwieść, że jesteśmy
niezniszczalni, a świat jest piękny. W takich warunkach
Cohen nie mógł być głosem mojego pokolenia. Ale nie
wykluczam powrotu, to przecież poeta porażki, a dzisiaj
więcej jest przegranych niż zwycięzców.
- Dla pokolenia, które go słuchało w latach 70. i 80. słowem
kluczem była "wolność" - mówi Michał Kuźmiński,
dziennikarz, fan i tłumacz Cohena. - Ale dla mnie
najważniejszym słowem kluczem, wracającym w jego
utworach, jest "broken"- "załamany". I myślę, że to
"załamanie" wiele mówi o naszym życiu.
W dniu, kiedy pojawiła się informacja o śmierci Cohena, Karol
Strzemieczny grał set didżejski w warszawskim klubie.
Przed imprezą zapowiedział na FB, że co drugi utwór
będzie Leonarda Cohena. - Ale nikt nie chciał tego
słuchać. Jeszcze chyba jest nam za dobrze na słuchanie
Cohena na poważnie - mówi.