Niech
zabrzmi to jak herezja, ale Torwar nawiedził muzyczny
prorok!. Melodeklamował wersety „Tower Of Song”
w asyście trzech śpiewających aniołów. I popadał w coraz
większy zachwyt, wsłuchując się w ich nieziemskie głosy,
które powtarzały słodko brzmiący refren: „Du, du, dam,
dam!”. „O, nie przerywajcie!” – prosił szeptem
zdradzającym błogostan. „Jaka jest tajemnica tego
śpiewu?!” – dociekał, budząc śmiech słuchaczy.
A muzyka płynęła leniwie, cicho jak rajski strumień,
który delikatnym szumem wprawia w stan nirwany. Tak
magiczna była siła „Suzanny”, „The Partisan” czy
zaśpiewanej na bis „So Long, Marianne”. Cohen zawsze
miał szczęście do kobiet, ale tym razem Bóg chciał mu
chyba wynagrodzić wszystkie kłopoty ostatnich lat. W
countrowym „Hey, That’s No Way To Say Good Bye”
chórzystki tańczyły pięknie i lekko jak rusałki. W „In
My Secret Life” włożyły całą swą kobiecą delikatność i
wrażliwość. Można powiedzieć, że bard tylko dopowiadał
swoje kwestie. Ale właśnie w powściągliwości była cała
jego siła. Tak postępują mędrcy muzycznej sceny, a
Cohen, nie bójmy się tego słowa, jest największym
filozofem w gronie bardów, co udowodnił warszawskim
występem. Mógł eksponować swoją osobę, ale chciał, by
najważniejsza była muzyka i wiersze. Tak jak wtedy, gdy
recytował „Anthem”. Dopiero w drugiej części koncertu
podniósł głos w „Hallelujah”, wyskandował „Democracy”.
Domagał się powrotu demokracji w USA i roztańczył
widownię, wykonując „Take This Waltz”.
Już kiedy wbiegał na scenę w idealnie skrojonym
garniturze i kapeluszu, wydawał się najmłodszy w
zespole, choć ma 75 lat (błąd: 74
- przyp. AP). Burzliwe oklaski zagłuszyły jego
słowa. Wtedy pozostało mu się przywitać z kapeluszem
przytkniętym do piersi i nisko pochyloną głową. Podobnie
przyjmował za każdym razem solówki swoich muzyków. A
koncert nie byłby tak wspaniały, gdyby nie uwertura w
stylu flamenco na dwunastostrunowej gitarze w „Who By
fire”. Pełna pochmurnych tonów melodeklamacja lidera
pozostawiłaby nas w przygnębiającej zadumie. Tymczasem
gitara rozświetliła scenę żółtym owalem, jej dźwięki
były jak promienie słońca, kontrabas i perkusja
wyczarowały klimat pogodnie grającej orkiestry
kameralnej.
"Dance Me To The End Of
Love"
fot. Rafał Nowakowski
Kiedy popłynęły pierwsze takty „Dance Me To The End Of
Love” z melancholijną, żydowską partią klarnetu, Cohen
przyklęknął przed gitarzystą. Piosenkę zaśpiewał
przejmująco, ze ściśniętą jak serce pięścią, w której
przez cały wieczór trzymał różaniec. „Ain’t no Cure for
Love” było dialogiem wokalisty z chórkiem, modlitwą,
przy której wznosił oczy do nieba.Dopiero pod koniec
pierwszej części występu pozwolił sobie na dłuższą
wypowiedź o tym, że ostatni raz koncertował, kiedy miał
60 lat – przed 15 laty.
Muzyka płynęła z kolumn cicho. A jednak Torwar można
nagłośnić idealnie! Słychać było każde słowo Cohena, a
ażurowa kurtyna zamykająca perspektywę sceny,
podświetlana w różnych odcieniach niebieskiego,
czerwieni i zieleni, sprawiła, że sportowa hala stała
się elegancką salą. Kolejny cud, którego Cohen dokonał w
stolicy!