Kameralna magia
mistrza
Łukasz Kamiński
"Jestem położony na cztery łopatki. To artysta z wielką
klasą i wielką pokorą. Na jego koncercie pojawiła się magia.
Dla mnie koncert roku! " |
O
19.40 Leonard Cohen wbiegł na scenę, zdjął kapelusz z gatunku fedora
(taki jaki nosili m.in. Blues Brothers), pokłonił się, uśmiechnął i
zaczął swój występ od "Dance Me To The End Of Love". Przez niecałe
trzy godziny koncertu zaśpiewał swoje największe przeboje,
przejmująco osobiste "In My Secret Life" czy "Tower Of Song",
zadziorne "I'm Your Man", buńczuczne "First We Take Manhattan",
przyprawiające o ciarki "Hallelujah" czy polityczne "Democracy". Do
tej ostatniej piosenki każdy inny artysta dokleiłby pewnie płomienną
przemowę, Cohen pozwolił jej wybrzmieć bez zbędnych komentarzy. Nie
szermował zresztą nimi podczas całego koncertu - był skupiony,
dostojny, oszczędny w gestach, rozluźnił się dopiero przy bisach.
Kiedy więc w połowie występu podziękował publiczności za serdeczne
przyjęcie, jego słowa zabrzmiały szczerze. -
Wiele się zmieniło od czasu mojej ostatniej tu wizyty, łyknąłem od
tego czasu wiele pigułek prozacu - pozwolił sobie na drobny
żart Cohen, by po chwili powrócić do poważniejszego tonu. -
Przez ten czas przestudiowałem też wiele
religijnych ksiąg. Zobaczyłem, jak świat pogrąża się w cierpieniu,
cierpieniu, które to miasto zna aż nadto dobrze. Dziękuję wam, że
przez te lata trzymaliście moje piosenki blisko siebie -
mówił wzruszony, a publiczność odpowiedziała mu brawami. |