Nie żyje Leonard Cohen.
Pożegnał się z nami i odszedł
Jacek Cieślak

   A jednak stało się. „You Want It Darker” okazał się ostatnim albumem 82-letniego barda. Przed premierą poczuł się lepiej, ale odszedł jak David Bowie, niedługo po premierze tegorocznej płyty.

   Kiedy Bob Dylan zwlekał z odpowiedzią na werdykt przyznający mu literacką Nagrodę Nobla – pomyślałem, że jedynym, który mógł otrzymać ją i z pokorą, skromnie od razu - przyjąć był inny bard: właśnie Leonard Cohen. To się już nie stanie. Pożegnał się płytą, mroczną i poruszającą – na miarę szekspirowskiej „Burzy”, gdzie księże poetów Prospero rozstawał się ze światem, życiem, sceną.

Requiem artysty

   Ostatnia wydana za życia płyta Cohena to requiem skomponowane dla siebie samego. W tytułowej kompozycji szepcze: „Hineni, hineni!", słowa zaczerpnięte z Genesis 22:1. To te same słowa, które wypowiadał Abraham do Boga: „Oto jestem, Panie", oznaczające gotowość na śmierć. „Jestem gotów, mój Panie" – dopowiada po angielsku przyciszonym głosem kanadyjski bard. Cała płyta jest rozmową z Bogiem, Jezusem, namysłem nad wiarą i niewiarą, zwątpieniem i nadzieją. Testamentem.

   Podczas słuchania „String Reprise/Treaty" nie sposób nie poczuć, że to pieśń żałobna nagrana na własny pogrzeb. Tym bardziej, że aż dwukrotnie Cohen śpiewa na płycie, że gra skończona, wstaje od stołu i opuszcza ucztę. Ucztę życia.

Ostatnia płyta nie powstałaby, gdyby nie pomoc syna Adama. 

- Tak się złożyło, że po ponad roku wytężonej pracy obydwaj – producent Pat Leonard i ja – padliśmy ofiarą poważnych problemów zdrowotnych i innych nieprzyjemnych sytuacji związanych z pobytami w szpitalu. Adamowi zawdzięczam mój powrót do zdrowia, jeśli nie ocalenie, co zaowocowało wznowieniem nagrań – pisał w posłowiu do płyty. – Zajął się wszystkim i wymyślił, bym śpiewał, siedząc na wózku inwalidzkim, składając niedokończone piosenki, zachowując, rzecz jasna, muzyczne pomysły Pata. To właśnie dzięki Adamowi i jego cudownemu zaangażowaniu oraz wspaniałej organizacji moje piosenki mogły zaistnieć. Trudno przecenić moją wdzięczność dla niego.

Była szansa

   Po nagraniu albumu stan muzyka się polepszył. – Powiedziałem, że jestem gotowy na śmierć – mówił niedawno na konferencji w Los Angeles. – Chyba przesadzałem. Zawsze miałem skłonność, by dramatyzować własne życie. Chciałbym żyć wiecznie.

Cohen miał liczne załamania i depresje, o czym pisał i śpiewał z wrodzoną delikatnością i wrażliwością. Ale tym razem zaczął pierwszą na płycie, tytułową piosenkę ostatnią spowiedzią: „Jeśli jesteś dilerem, jestem poza grą/ Jeśli jesteś uzdrowicielem/ Jestem załamany i słaby/ Jeśli ty jesteś chwałą/ Ja jestem wstydem".

Cohen nie był bynajmniej w chwili ostatecznej rozmowy człowiekiem pełnym pokory. Nie oddaje sprawiedliwości Bogu, lecz mu zarzuca: „Milion płonących świec/ Płonie w intencji pomocy, która nigdy nie nadejdzie/ Chcesz mroku/ Gasimy płomień".

Grane delikatnie „Treaty" („Pakt") to próba rozmowy z Chrystusem. Cohen śpiewa: „Widziałem, jak przemieniałeś wodę w wino./ Widziałem również, jak zmieniałeś je z powrotem w wodę". Trudno o wymowniejszy obraz wiary w cud, która rozpłynęła się w niebycie. Historia wiary barda przedstawia się następująco: „Siadałem przy twoim stole każdego wieczora/ Starałem się, ale nigdy nie byłem ciebie godny".

Cohen nie obciąża nikogo winą za swoje nieszczęścia i niespełnienia. Wierzył. „Wierzyłem, że możemy podpisać pakt/ (...) Jestem wściekły i zmęczony cały czas/ Wierzyłem, że możemy podpisać pakt/ (...) Pomiędzy twoją miłością i mną/".

Rozliczając się z Bogiem, w „On The Level" rozliczył się ze swoimi miłosnymi emocjami i uczuciem do swojej dawnej muzy, Mariannie Ihlen, która zainspirowała dwie pierwsze płyty Cohena, ballady „So Long”, „Marianne”, „Bird on Wire”, a zmarła w lipcu.

W „It Seemed The Better Way" padają ostatnie słowa: „Lepiej zamilknę/ Lepiej zajmę swoje miejsce". W finałowej natomiast wersji „Treaty" Cohen szepcze: „Wszystko skończone/ i woda, i wino/ Byliśmy załamani, a teraz osiągnęliśmy kres".

I nawet wyobraził sobie swoją śmierć. Na rewersie okładki „You Want It Darker" widzimy go w białej ramce portretu oblanej czernią. Na awersie w szarzejącej ramie nie ma już śladu po Cohenie, za to jest odlatujący ptak w formie kojarzonej powszechnie z duchem.

Korzenie w naszej stronie

   Cohen urodził się w Montrealu, w rodzinie żydowskich emigrantów z terenów dawnej Rzeczpospolitej. Sławę przyniosły mu – także spolszczony "Słynny błękitny prochowiec", "Chelsea Hotel", "Suzanne", "Sisters Of Mercy", "So Long, Marianne", "Hallelujah", "Dance Me To The End Of Love", "I'm Your Man", "Everybody Knows". Debiutował krążkiem "The Songs Of Leonard Cohen" (1967). 

Cohen był jak punkowiec. O tym, że nie ma przed nim przyszłości, napisał i zaśpiewał w "I got no future". Zawsze elegancki syn żydowskiego krawca (przyp. AP - ojciec Leonarda Cohena był założycielem i właścicielem firmy odzieżowej  "Freedman Company". Równie dobrze można napisać, że ktoś był stolarzem, bo był właścicielem firmy produkującej meble) o wschodnioeuropejskich korzeniach w stylowym kapeluszu, który zdejmował, by staromodnie ukłonić się przed publicznością, dziękując za brawa - wielokrotnie mógł poczuć się jak punkowiec.

Guru jego młodości był Jack Kerouac. Kochał się ostro z Janis Joplin w słynnym nowojorskim Chelsea Hotel, gdzie heroinowych orgii nie przeżyło wiele rockowych gwiazd. Równie hardcorowo było, gdy producent Phil Spector przyłożył wokaliście pistolet do głowy - ten sam Phil Spector, który niedawno trafił do więzienia za zastrzelenie żony.

Leonard Cohen wystylizowany na Che Guevarę pojawił się na Kubie w czasie największego napięcia w Zatoce Świń, gdy pojechał w podróż śladami hiszpańskiego pisarza Lorki. Pił, używał narkotyków. Życie zawdzięcza pewnie temu, że w momentach największego natężenia emocji odczuwał zbawienne zmęczenie. 

Ciągle stary

   Jeszcze przed późnym debiutem w 1967 r. menedżer spytał go znacząco: "Czy nie jesteś odrobinę za stary?".

Urodził się we wrześniu 1934 r. tylko trzy miesiące wcześniej od Elvisa Presleya. A jednak w show-biznesie dzieliła ich cała epoka. Skłonny do refleksji, rozpoetyzowany Cohen nigdy nie szedł na całość. W decydującym momencie zachował dystans. Potrafił wyhamować tuż przed przepaścią. Wygląda na to, że romansując z wieloma kobietami, oczarował również bezwzględną dla innych gwiazdorów Panią Śmierć. Już mając 78 lat w "Darkness" śpiewał, że zostało mu ledwie kilka dni życia. Okłamywał ją stwierdzeniami, że życie nie jest już dla niego przyjemnością - bo nie pije i nie pali, a jedynie ogranicza się do podtrzymywania egzystencji. Łkał że nawet miłość do młodych kobiet zawiodła, bo gdy uciekał w uczucie - dopadła go ciemność: "Wpadłem w ciemność/Pijąc z twojej filiżanki" – śpiewał.

Za swoim ulubionym bohaterem Grekiem Zorbą zwykł powtarzać, że "życie jest piękną katastrofą". A jeszcze na początku kariery wyznał, że za sukces uważa przetrwanie. Przetrwał, choć nie wszyscy wierzyli w niego. Pod koniec lat 70. szef Columbii Walter Yetnikoff powiedział Leonardowi: "Wiemy, że jesteś wielki, ale udowodnij nam, że potrafisz jeszcze nagrywać dobre płyty". Powstałe w latach 80. albumy, na których śpiewał z użyciem syntezatorów - niemal jak na dancingu, prawie do tańca - dla fanów były wielkim zaskoczeniem. Ale utrzymały go na fali popularności.

W najdłuższym związku Cohen pozostawał z Madame Depresją. 

- Kiedy mówię o niej, mam na myśli chorobę kliniczną na tle całego życia, bólu i niepokoju, poczucie, że nic nie idzie dobrze, a przyjemności są niedostępne - tłumaczył. - Cieszę się, gdy powoli ustępuje, i mam nadzieję, że nigdy nie powróci z taką samą zaciekłością.

Na początku lat 90. schronił się do klasztoru Zen ma Mount Baldy w Los Angeles, żyjąc od tego czasu pod duchowym przywództwem mistrza Kyozan Joshu Sasaki. Kto wie, czy wyszedłby jeszcze na estradę, gdyby w połowie minionej dekady nie okradła go ze wszystkiego menedżerka. Wtedy zdecydował się na najdłuższe i najlepsze tournée (2008 - 2010) w karierze. Przyniosło 22,5 mln dolarów emerytury.

Uspokoił się. Wtedy powstała piosenka "Going Home", którą można było odczytać jako autoironiczny zapis rozmowy z samym sobą, w którym Cohen odsłonił swoją osobowość z niespotykaną szczerością: "Uwielbiam rozmawiać z Leonardem/ (...) / Tym leniwym draniem/Skrywającym się za garniturem". 

Polskie pożegnanie

  Kiedy przyjechał na ostatnie, jak się okazało, koncerty do Polski w październiku 2010 roku  był w świetnej formie. Nie to, co wcześniej, gdy przed wyjściem na estradę wypijał dla kurażu co najmniej dwie butelki wina. Imponował skromnością i estradowym savoir-vivre -  w starym, dobrym stylu. Ubrany w nienagannie skrojony dwurzędowy garnitur zanim zaczął rozmawiać z widzami - zawsze zdejmował z głowy kapelusz. Zwracał się do nas per kochani przyjaciele. I widać było, że słowa płyną prosto z serca. Mówił cichym, wibrującym głosem, za każdym razem potwierdzając dystans do samego siebie. 

- Podczas poprzedniego tournée - mówił - był zaledwie  60 - letnim chłopcem owładniętym szalonymi marzeniami. Potem przez lata leczył  się z depresji prozakiem, religią i filozofią. A życie i tak mnie dopadło - pointował, robiąc aluzję do nieuczciwej menedżerki, która pozbawiła wokalistę tantiem.

Leonard Cohen (1934) był przed długi czas najpopularniejszym w Polsce  zagranicznym artystą starszego pokolenia. Generalnie rywalizować z nim mogła u nas tylko trash - metalowa Metallica. 

Na świecie sprzedał 20 mln albumów, u nas po 1990 roku, tych legalnych - około 600 tys. Kiedy w 2001 r. wydał "Ten New Songs", Polacy kupili 140 tys. albumów, tyle samo co rodacy w Kanadzie. Więcej nigdzie nie sprzedał. 

W Polsce propagował go i tłumaczył Maciej Zembaty, a później Daniel Wyszogrodzki. Cohen znany był również jako poeta i pisarz. Po polsku ukazały się jego powieści, m.in. "Piękni przegrani", "Ulubiona gra", "Księga tęsknoty" (przyp. AP "Księga tęsknoty" nie jest powieścią).